Dymno 2017

Dla mnie jak jest kajak na rajdzie, to niech on sobie tam będzie. Z utęsknieniem nigdy na to nie czekam. Zasada, że rajdy bez nart bądź rolek, to nie rajdy, jakoś się złamała na Dymnie w ubiegły weekend. Rajd bez przyzwoitego kajaka, to zły rajd. A jak było? Najwięcej to oddają obrazki, a że pogoda była cudna…


To sobie planujemy trasę. Jak się później okazało, to wyszło nam w rzeczywistości ciutek inaczej (fot. orga). Jako, że jesteśmy mocni rowerowo, to tym razem sobie więcej pobiegaliśmy. No ile można na tym rowerze jeździć?


Nawierzchnie to przeróżne były. Organizatorzy postarali się bardzo. Przygotowali solidnie teren do rajdu. Napuścili tyle wody, że chyba musieli wykorzystać pokaźne zastępy wozów strażacki przez co najmniej miesiąc. Najazdy, czy też dojścia do punktów, to były wyjątkowe i luksusowe, dla wybrańców przygotowane, wyszukane z największa pieczołowitością. Takie najgorsze jak tylko mogło się dać:-)


Jakaś tam niebieska kreska na mapie. Że niby nie do przejścia? Próbujemy się przebić do drogi. Stajemy na środku. No ja jeszcze nigdy nie byłam na ruchomym trzęsawisku. Wystarczyło wprawić w ruch, a to zaczynało falować.


Ale były również piaskownice. One to zupełnym przypadkiem uchowały się przed tymi wozami strażackimi.


I sprawa absolutnie podejrzana. Komarów nie było. Nawet na kajakach. Mogę się założyć, że organizatorów tak pochłonęło nawadnianie terenu zawodów, że zapomnieli wpuścić komary. Żadnych jeżyn. Nie miałam ani jednego kleszcza. 


Koronne na tym rajdzie to były kajaki. Doprawdy majstersztyk. Na tym kikucie na przedłużeniu dzioba, to punkt nam zawiesili. Specjalnie wybitni nie byliśmy. Bo chyba trzech punktów kajakowych, to w stanie nie byliśmy znaleźć. Niektóre, to perfidnie były ukryte.


Dostaliśmy ortofotomapę na tych kajakach. Koncepcja całego rajdu, to nam się na kajakach popsuła. Przepłynęliśmy coś około 30 km bez wszystkich punktów. Jeszcze po limicie. Tutaj dostaliśmy porządną karę (fot.orga).


To nie były takie zwykłe kajaki. Bo niejednokrotnie opłacało się z niego wysiąść i dźwigać. Jakaś wysoka nie jestem, ale najwięcej tej wody to miałam prawie po pas. Średnio to po kolana wychodziło.


W połowie kajaków, to sobie przerwę zrobiliśmy na zadanie specjalne w skansenie. Najpierw trzeba było zwiedzać, a potem odgadywać, gdzie zrobiono zdjęcia. Niby proste, ale wszystkiego nie wiedzieliśmy.


A w tle wodospad. Tam oczywiście przenoska była.


Sposoby na podbicie punktów były dwa. To akurat jest „na mokro”. To nie tak, że puściłam Darka. Niech podbija, a ja sobie posiedzę w kajaku. Po równo się moczyliśmy. 


A to było podbicie „na sucho”.

Zdjęć z zawodów jest cała masa. Zbiórkę z naszej trasy zdjęć moich, Piotra Silniewicza i ze strony organizatora zamieściłam tutaj. I zapraszam serdecznie do oglądania.

Zdjęć po ciemku już nie robiliśmy. Ale po 20 znowu kontynuowaliśmy truchtanie-marszowanie. Na deser zostawiliśmy sobie jeszcze połówkę zadania specjalnego. Takie bno po warstwicówce nocą. I tak po 1 w nocy sobie na rower dopiero ruszamy, żeby cztery punkty obowiązkowe zgarnąć. Ciasno z czasem się zrobiło. No to szybko. Ten ostatni rower to nam wyszedł kosmicznie szybko. Druga się zrobiła. Pędzimy. Zdążymy prze limitem, czy nie? 21 h tym razem było. Darek przede mną. A tu lizaczek się pokazuje. Zaraz będziemy chuchać, czy jak? Że już z daleka tak źle wyglądamy?

To sobie taką przebieżkę na prawie 70 km zrobiliśmy. Pierwszą połówkę, to faktycznie biegliśmy. Drugą to marszo-truchtaliśmy. Moja miednica, to jeszcze takiego dystansu biegowego na jednych zawodach nie doświadczyła. Podkręcona kostka też nie ułatwiała. Z kajaka wyszło coś około 30 km. A z roweru to grosze marne, ponad 20 km. Tutaj można zobaczyć jak prezentował się nasz wybitny wariant.

Jako, że mięsa nie jem, to dla mnie był to rajd wszechogarniająco drożdżówkowy… Nienawidzę drożdżówek, ale kajaki polubiłam bardzo:-)